13 lutego 2024 mija rok od śmierci Wiesława Kępińskiego, który jako jedenastolatek zbiegł z miejsca egzekucji sprzed Cerkwi św. Jan Klimaka w trakcie Rzezi Woli 5 sierpnia 1944 roku. Swoje dzieje opisał po latach w książce „Sześćdziesiąty pierwszy” (Czytelnik 2006).
Tak oto opisuje historię kaźni i cudownego odnalezienia Książeczki Kasy Chorych, która przeleżała na miejscu zbrodni, jakby na niego czekając.
Piątego sierpnia w sobotę rano matka dopilnowała, byśmy się z Sylwusiem umyli, dała nam czystą bieliznę, nakarmiła czym mogła i tak trwaliśmy w ciszy i trwodze. Około godziny dziewiątej, a może dziesiątej zamarliśmy z przerażenia, bo nagle kolby karabinów niemieckich zaczęły wybijać szyby w okienkach. Ukazały się lufy i rozległ się wrzask „raus, raus”. Czy są słowa, żeby opisać śmiertelne przerażenie? Zaczęliśmy wychodzić schodami pod górę na zewnątrz cerkwi. Nie jestem w stanie ani powiedzieć, ani opisać, co się z ludźmi idącymi w szeregu działo. Jak się zachowywali? A czas taki krótki. Tylko sto kroków od wyjścia z cerkwi do rowu. Dziś i zawsze widzę dokładnie to, co się działo przy mnie w tych minutach, ale nie słyszę nic. Nie słyszę nawet siebie samego, jak proszę prowadzącego nas Niemca, żeby nie zabijał. Dziwne, bardzo dziwne, że w pamięci mojej zostały tylko obrazy jakby dziś widziane, jedne mniej, drugie bardziej wyraziste, a żadnych głosów ani dźwięków.
Ojciec mój szedł pierwszy. Ja z matką, która niosła Sylwusia na ręku, na końcu pochodu sześćdziesięciu jeden skazańców. Gdzieś w tym szeregu mój brat i jego żona w ciąży. Niosła w sobie dziecko, które nigdy nie ujrzało świata! Głosu mojej matki, która jak w obłędzie powtarzała „zabiją nas, zabiją nas, zabiją … ” nie słyszę dziś. Jak to możliwe?
Wprowadzono nas do rowu i ustawiono rzędem. Za plecami naszymi wał okalający cmentarz. Trzy szeregi wojska, stojące z trzech stron ulicy, odcinają drogę ucieczki. Na torach tramwajowych, kilkanaście metrów od naszych piersi, stoi już karabin maszynowy na rozkraczonych podpórkach. Nad nim oficer. Wszystko przygotowane jak na defiladę – pod sznurek. Ład i porządek iście niemiecki, komendy znienawidzoną mową. Przy karabinie maszynowym zwisa taśma błyszczących pocisków, które za chwilę będą zabijać. Jest piękny, słoneczny dzień sierpniowy, słońce oślepia skazańców i mnie. Mijają sekundy. Nagle robię zwrot do tyłu, twarzą do wału. Wbiegam te kilka metrów pod górę. Na górze upadłem, stoczyłem się bezwładnie pod ogrodzenie z drutów kolczastych. Leżąc, nie wiem jak długo, jestem niewidoczny dla Niemców robiących swoją robotę. Nasyp wału zasłania mnie dokładnie.
Ocknąłem się. I znowu martwa cisza. Nie słyszałem żadnych głosów. Przedarłem się przez druty kolczaste, które szarpały mi ubranie, jakby nie dając mi uciec. Biegłem przez cmentarz. Jeszcze nikt mnie nie szukał, nie gonił. Niemcy zobaczyli, że padłem trafiony, pomyśleli, że już nie żyję. Nie spieszyli się, żeby sprawdzić.
(…)
Pociągi nie docierały do Warszawy, więc od pewnego miejsca – od Włoch, a może bliżej, od Dworca Zachodniego szedłem na piechotę. Kiedy znalazłem się już na Wolskiej, w pobliżu kościoła św. Wawrzyńca, zacząłem dokładniej przyglądać się ulicy i domom. Znajome miejsca, ale jakże odmienione. Wolska była zasypana rozbitym sprzętem wojskowym, śmieciami, jakimiś przedmiotami bez kształtu i przeznaczenia. Był to widok przygnębiający. Gdzie się tylko dało, wisiały poprzypinane kartki z adresami ludzi, którzy poszukiwali bliskich. Nazwiska, adresy, setki wiadomości. Przejrzałem je pobieżnie, bo bardzo spieszyło mi się na miejsce, gdzie rozstrzelano moją rodzinę. Z pewnym strachem, ale i ciekawością szedłem, jakby ociągając się. Ciągle bałem się tam wrócić. Zatrzymałem się jeszcze przy kościele św. Wawrzyńca, gdzie Niemcy (również 5 sierpnia) urządzili rzeź setek mieszkańców Woli. Księdza tej parafii zastrzelono przy głównym ołtarzu. Zajrzałem do zakrystii, gdzie zobaczyłem kawałek czaszki z włosami przyklejony do ściany. Miałem dosyć.
Wszedłem do rowu, szukając Bóg wie czego. Serce mi mocniej zabiło, kiedy zobaczyłem leżącą czarną książeczkę. Była to książka kasy chorych ze zdjęciami moich rodziców. Dolny róg został wyrwany kulą. Może kiedy noszono zabitych na teren cmentarza, żeby spalić i zakopać ciała, ktoś ją wyjął z kieszeni ojca (przy tych makabrycznych „porządkach” pracowali Polacy), a może sama wypadła? Przeleżała pod gołym niebem jesień, zimę i wiosnę. Później, kiedy wyschła, zdjęcia rozsypały się w proch.